Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Świrski aż podskoczył.
— Tak pan sądzisz?... — zawołał wściekły z gniewu. — No, to wynośże się z sanek, albo daj dowód, że jesteś odważniejszy ode mnie!...
— Nie żartuj pan!... — odpowiedział Altman, czując, że Kazimierz spycha go na ziemię.
— Wcale nie żartuję... Z takim, który unika niebezpieczeństw, taki bohater jak pan nie może jechać razem...
— Doskonale!... — mówił Altman ciągle po francusku. — Naprzód ci dwaj chłopi zrozumieją, że się kłócimy, a następnie... narażasz mnie pan na schwytanie, bo za mną już pędzą strażnicy...
— W takim razie zostań pan — rzekł Świrski, nagle uspokojony, i już przez całą drogę nie odzywał się do Altmana, choć ten parę razy zaczepiał go.
Po północy zajechali do jakiegoś lasu i zatrzymali się przed chatą samotną. Altman kazał gospodarzowi zaprząc konia i odwieźć się do pobliskiej osady, a Świrski został na nocleg.
Na pożegnanie Altman odezwał się drwiącym tonem:
— Masz pan temperamencik, ani słowa!... Wyrzucać ludzi z sanek, w nocy, na środku drogi... no... no!... Życzę panu równej energji wobec uzbrojonych, jakąś okazał nad bezbronnym.
— Pan nie masz broni?... — zapytał nieledwie przerażony Świrski.
— Ja nigdy nie włóczę się z bronią... Zostawiam to rycerzom... — odparł Altman.
Świrski poczuł na twarzy piekące rumieńce.
— W takim razie... w takim razie — rzekł — niech mi pan przebaczy. Nigdy nie zachowałbym się tak — wobec bezbronnego... Gniewa się pan?... — mówił Kazimierz, wyciągając rękę, która mimowolnie drżała mu.
— Ja?... gniewać się?... — powtórzył Altman. — A może