Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Życie, kolego-naczelniku... życie!... Nie tego człowiek się spodziewał i nie tego pragnął...
— Kto idzie?... — zawołano między krzakami wierzbiny.
— Nie widzisz?... — odparł Dziewiątka. — A gdzie kapitan?...
— Trochę zdrzemnął się...
— To go obudź!...
Dwójki stanęły, ludzie zaczęli tupać nogami, wyprostowywać się, powstał gwar. Potem z krzaków wybiegli inni partyzanci, z których kilku miało dubeltówki, a niektórzy — karabiny z bagnetami.
— Kaziu!... gdzie jesteś?... — wołał młody głos.
— Tutaj... to wy?... — odpowiedział Świrski.
— Równaj się!... — krzyknął Dziewiątka.
Świrski stanął wyprostowany w szeregu, do którego dopadli Chrzanowski i Lisowski. Burki, a pod niemi półkożuszki, jednemu nadały wygląd ogromnego, drugiemu — barczystego mężczyzny. Ale twarze mieli wychudłe i jakby odmłodzone, pomimo brudu.
— Jak się mata, chłopaki?... — wykrzyknął basem Zajączkowski.
— Niech będzie pochwalony!... Zdrowiśmy!... Jak się ma pan kapitan?... — odpowiedziano z szeregu.
Zajączkowski popatrzył na swoich podwładnych z uśmiechem, poprawił karabinek na ramieniu, dotknął rewolwerów przy pasie i zbliżył się do Świrskiego.
— Dzień dobry naczelnikowi... jak się pan ma?... — rzekł, podając Świrskiemu rękę. A ciszej dodał:
Psiakrew, nie udało się!... Wieźli sześćdziesiąt tysięcy rubli... kozaków pobiliśmy, furgon wysadziliśmy, a pocztyljon, psia jego mać, wymknął się saneczkami i wykradł pieniądze. Pasy darłbym z psubrata, żebym go złapał!...
— Kapitan musi być zmęczony?... — zapytał Świrski.
— Mnie nic, ale te kundle... — wskazał na szereg. — Gdy-