Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żeli zechce, kogo wybierze za towarzysza? Był to dowód wyjątkowej uprzejmości ze strony dowódcy.
Kazimierz oświadczył, że na wartę pójdzie z chęcią, a za towarzysza wybiera sobie Litwina, jeżeli ten się zgodzi. Znalazł Litwina, porozumiał się z nim, poczem obaj dostali pół bułki wybornego chleba sitnego, po kawałku słoniny z papryką i ugotowali sobie duży imbryk wcale dobrej herbaty. Świrski był rozgrzany, syty i zadowolony. Drażniło go to w przyjemny sposób, że pierwszy raz w życiu znajdzie się na prawdziwie niebezpiecznem stanowisku.
O dziewiątej jakiś człowiek z gwałtownemi ruchami zaprowadził ich na strome wzgórze, pomiędzy stare lipy dziwnych form, może pół wiorsty od obozu. Ze wzgórza było widać rozległe jezioro zamarznięte, a dalej — równinę, którą przecinała niezbyt uczęszczana droga. Jeszcze dalej ciągnęły się gęste lasy.
— To jest ważne miejsce — mówił przewodnik — niech towarzysze patrzą, bo stąd najłatwiej mogliby nas zagarnąć...
Kiedy ich opuścił, Świrski odezwał się do Litwina:
— Więc nasza kopalnia nie jest bardzo bezpieczna?
— Nazywamy, że to dom nasz — odpowiedział Litwin — ale siedzimy w niej, jak ptaki na gałęzi, dopóki ich myśliwiec nie podejdzie.
— Ludzie jednak dzielnie się trzymają, pomimo niebezpieczeństwa.
— Cóż mają robić?... przecie zebrali się na niebezpieczeństwo. Ale, jeżeli przyjdzie nam tułać się tak jeszcze z miesiąc, a pomoc nie nadciągnie, będziemy musieli napaść jakie koszary i zginąć z honorem. Zima nie żartuje!
Umilkli i przypatrywali się jasnej równinie i otaczającym drzewom. Jedna lipa naga podniosła gałąź, niby palec, który ostrzegał i groził; drugiej konar wygiął się ku dołowi, jakgdyby chciał pochwycić Kazimierza. Świrski otrząsnął się i rzekł półgłosem: