Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A ja... No, niech będzie — Samotnik... — odpowiedział Świrski.
— Smętna nazwa!... Ale między nami niema się bardzo czem weselić...
W jaskini siedziało kilkunastu ludzi, z których jeden mówił, lecz nagle przerwał, zobaczywszy wchodzących. Litwin zaprezentował Świrskiego, obecni podnieśli ręce do czapek, a gdy Świrski i Pogończyk usiedli na gałęziach, ktoś odezwał się:
— Mówcie dalej, towarzyszu Janie... Może i goście zechcą posłuchać...
W odpowiedzi na to pochylił się, jakby pytając o pozwolenie, człowiek młody, niewysoki, w okularach, z twarzą dziwnie łagodną. Pomyślał, zatarł ręce i począł w dalszym ciągu:
— ...Cierpimy głód, chłód, odzienie zlatuje z nas, nie mamy dachu nad głową...
— Także biedny był Jezus Chrystus i jego uczniowie... — wtrącił Litwin.
— ...Ale czy lepiej się powodzi naszym towarzyszom-robociarzom, którzy nie mają roboty, albo tym, którzy siedzą w więzieniu?... Robociarze, pozbawieni pracy, ich żony, ich dzieci cierpią napróżno; ale my cierpimy poto, ażeby zdobyć szczęście dla innych i dla tych z pomiędzy nas, którzy nie zginą w walce i doczekają nowych czasów...
Powiesz, bracie: wam, którzy bronią walczycie o wolność, grozi śmierć!... Tak jest: śmierć!... bo my się nie poddamy, nie złożymy broni, tylko zginiemy; bo my, walcząc za wolność, już nie wdziejemy na siebie drugi raz tych kajdan, któreśmy zrzucili... Ale cóż to jest śmierć?... Twardy sen... A który z was, towarzysze, nie pragnie, nie pożąda choćby i dziś snu twardego? Kto nie jest zbiedzony, zmęczony, nawet zbolały?...
— Prawda!... — wtrącił głos.
— Tylko durnie boją się śmierci...