Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy odetchnął czystem powietrzem, zrobiło mu się rzeźwiej i weselej. Zajrzał do jaskini na prawo i zobaczył gromadkę, która pod dozorem Starki uczyła się strzelać. W jaskini na lewo, w paru niewielkich kociołkach dwaj brodacze, z pozawijanemi rękawami brudnych koszul, gotowali żywność. Zdaleka dostrzegł Dziewiątkę, który z trzema ludźmi skrył się w krzakach: oczywiście rozstawiał warty.
— Może pan naczelnik herbaty pozwoli?... — usłyszał znajomy głos.
— Naczelnikiem nie jestem, tylko kolegą, a o herbatę proszę — odpowiedział Świrski uradowany, gdyż w zapraszającym poznał nocnego towarzysza Litwina. Był to szatyn z twarzą zarośniętą, z niebieskiemi, zapadniętemi oczyma, prawie obdarty. Ale twarz miał tak uczciwą, że Kazimierz odrazu nabrał do niego zaufania.
— Szkoda, że nie nocowałem obok pana! — rzekł Kazimierz.
— A co, może chcieli okraść?... Tu i takie się trafiają... Jeżeli kolega-naczelnik chce, złodziej znajdzie się, ale... kapitan... każe go powiesić.
— Powiesić?... za kradzież?...
— U nas tak, ale i to niewiele pomaga. Kto urodził się złodziejem, tego sznurek nie odstraszy, ani patrjotyzm nie wyleczy; tak samo, jak ze szczura nie zrobi się zająca... To też my unikamy takich jegomościów i trzymamy się trochę osobno.
— Jacy wy?... — spytał Kazimierz.
Litwin machnął ręką i poszedł naprzód. Po chwili Świrski spostrzegł między krzakami jeszcze jedną jaskinię. Kiedy zbliżali się tam, Litwin zapytał:
— A jak chce się przezwać kolega-naczelnik, bo tu każdy ma przezwisko... Bezpieczniej!... Naprzykład ja — nazywam się Pogończyk...