Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tatko ma ze dwadzieścia strzałów, a ja ze sto. Wreszcie kto nas może napaść?
— Choćby ten Zając, czy Zajączkowski, o którym wszyscy mówią.
— Zajączkowski nic Władkowi nie zrobi, za to ręczę — wtrącił Świrski.
— A czy niema innych bandytów? — zapytała Linowska.
Świrski pomyślał i szepnął do Władka:
— Twój brauning w pokoju, tam?... Obejrzę go. — I wyszedł.
Tymczasem dwie silne dziewczyny wniosły do pokoju ogromny kosz i walizę, do której pani Linowska zaczęła układać bieliznę z komody i garderobę z szafy.
— Daję wam — mówiła do syna — trykotowe kaftaniki i resztę... Proszę cię, pilnuj ojca, ażeby nigdy bez trykotów nie chodził. I ty także...
— Rozumie się! — wtrącił Władek. — Przecież, kiedyśmy szli pod Słomianki, wziąłem trykoty na siebie i do rańca...
— Ach, te Słomianki nieszczęśliwe!... — westchnęła matka. — Spodziewam się, że już drugi raz takiego głupstwa nie zrobisz...
— Naturalnie, że, jak będzie spokój, wstąpię na uniwersytet, albo do politechniki... Ale jeżeli wybuchnie rewolucja i wojna z Niemcami...
— Jeszcze pleciesz o rewolucji?... Ileż razy mówił ojciec, a teraz i poczciwy doktór, że to nie jest żadna rewolucja, tylko zamieszki...
— Ale te zamieszki odciągają wojsko z głębi Rosji do nas i pozwalają organizować się rewolucjonistom... Moja mamusiu, to dopiero początek początku!... I ja tylko dlatego wyjeżdżam do Galicji i gotów jestem wziąć się do nauki. Ale kiedy wybuchnie prawdziwa rewolucja... kiedy wkroczą Prusacy, których będziemy musieli wyrzucić stąd i jeszcze pójść do nich...