Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Doktór spojrzał na panią Linowską, która rzekła półgłosem:
— A niech już sobie jadą... choćby i zaraz!...
— Wyjechawszy stąd o jedenastej, na czwartą byliby w Grudzie, a o wpół do piątej nawet zagranicą, gdyby okazała się potrzeba — dodał doktór.
— Jednego mogłabym ukryć, nawet przed najściślejszą rewizją... Ale trzech nie potrafię!... — zwróciła się pani Linowska do męża.
— O jedenastej wyjeżdżacie!... — rzekł Dębowski, patrząc na zegarek.
— Jak trzeba, to trzeba... — odpowiedział Linowski, ciężko podnosząc się od stołu.
Władek bladł i rumienił się, ale patrzył na ojca.
— Pan jedzie z nimi?... — zapytał Dębowski Świrskiego.
— Nie!... Ja pójdę z Kobielakiem na wieś — odparł Świrski i wykonał ruch, jakby miał zamiar pożegnać się.
Linowska szybko zbliżyła się do niego, a ująwszy za rękę, rzekła stanowczym głosem:
— Nigdy!... Powiedziałam, że jednego potrafię schować przed rewizją i — schowam. Pan zostaniesz u nas tak długo, dopóki nie wyjaśni się pańska sprawa, albo dopóki nie otoczą nas tak, że trzeba będzie uciekać.
Zmusiła Świrskiego, że znowu usiadł, i chciała nalać herbaty Kobielakowi. Ale ręce jej drżały, więc wyręczyła ją panna Jadwiga, choć i tej szło niesporo.
— Za przeproszeniem państwa — odezwał się Kobielak — panicz Świrski powinien się schować na ten czas...
Obecni zwrócili się do niego.
— Bo we wsi mówili — ciągnął chłop — że w partji Zajączkowskiego to panicz rozkazuje, a Zajączkowski tylko spełnia przykazy... Ja się z tego roześmiałem, ale we wsi powiedzieli, żebym się nie śmiał, bo strażniki mówią, że gdyby złapali panicza, to byłoby źle...