Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Otworzyły się drzwi, i stanął na progu chłop szpakowaty, w wielkim kożuchu.
— Pochwalony!... — odezwał się przybysz, obcierając zmarznięte wąsy.
— Kobielak!... — zawołał Świrski i zerwał się od stołu. — Macie list od stryja?...
Chłop milczał, zakłopotany.
— Przynieśliście odpowiedź?... — zapytał Władek.
— Kiedy nie wiem, jak mam rzec?... — odparł chłop, namyślając się.
— Najlepiej prosto z mostu — wtrącił Dębowski.
— Może i tak... Ja nie oddałem listu.
— A to znowu co?... — zdziwił się Władek.
— We Świerkach, we dworze, pełno wojska... Nie dopuścili mnie... Wreszcie mówili ludzie ze wsi, że pan dziedzic, niby pan Świrski starszy, zachorował...
— Stryj zachorował?... — odezwał się Kazimierz zmienionym głosem.
— A cóż we dworze robi wojsko?... — zapytał Dębowski.
Chłop oglądał się... wahał...
— O, mój Walenty, nie marudźcie!... — wtrąciła pani Linowska. — Siadajcie... naleję wam herbaty... Tu wszyscy swoi, mówić można.
— Ha, kiedy można... Sałdaty i strażniki przyszli aresztować pana naczel... niby panicza Świrskiego...
Panna Jadwiga zbladła i podniosła oczy na Świrskiego, który, pod jej spojrzeniem, znowu zarumienił się.
— Pan doktór — rzekł młody chłopak — już mnie uprzedził, że jestem poszukiwany. — I uśmiechnął się.
— Ależ, panie... oni rozstrzelali kolegę pańskiego... — szepnęła Jadwiga.
— I my potrafimy umrzeć!... — odezwał się Władek, kładąc rękę na piersi, niby aktor.