Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

innemu z pod krótkich spodni wyglądały cholewki kamaszów...
Teraz Świrski spostrzegł, że owa wielka, doskonale uzbrojona i we wszystko zaopatrzona armja to były jego kilkuletnie marzenia. A zaś ta garstka, źle odzianych i prawie bezbronnych, to ów rzeczywisty oddział, który w piątek zebrał się pod Słomiankami. I że tę garść szkolnych kolegów, tak uzbrojonych, tak obdartych, on, Kazimierz Świrski, on sam przez parę lat namawiał, a teraz wyprowadził przeciw pułkom, dywizjom i korpusom!
I na co?... Na mróz, na głód, na śmierć, na rany, na haniebne ucieczki i straszną niewolę... Bo przecież nie na zwycięstwo!
— Co ja zrobiłem?... co ja zrobiłem?... — jęknął Świrski i — ocknął się.
Stary podleśny mocno ściskał go za rękę i już przytomnie patrząc w oczy, pytał:
— Pan jesteś dowódcą jakiejś partji?...
— Tak...
— Wy zabijaliście strażników?... rabowaliście monopole?...
— Co też pan mówi!... — oburzył się Świrski, usuwając rękę. — Nasza partja protestowała przeciw zabójstwom... miała być zawiązkiem regularnego wojska...
— I nikogo nie zabiliście?... słowo?... — nalegał Linowski.
— Ależ daję panu słowo honoru, że nie zrobilibyśmy nic podobnego, nigdy... Nawet nigdy nie mieliśmy takiego zamiaru...
Linowski usiadł na posłaniu, złożył ręce i podniósłszy oczy, szeptał:
— Chwała Ci, Boże!... chwała Ci, Boże!... To mnie truło... To mnie doprowadzało do obłędu... Bo czy pan wiesz, co myślałem?... Z początku, że jesteście rabusiami, naturalnie