Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/071

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Linowski. — Może oni już wiedzą, że ja mam przewozić pieniądze, a ten frant w stajni i tamten uczeń na ulicy czuwają nade mną?...“
— W imię Ojca i Syna... — rzekł głośno i otrząsnął się. — Zaczynam tchórzyć, czy kiego djabła?
Poszedł do szwajcara i zapytał: czy nie możnaby przespać się gdzie, ale tanio. Szwajcar za złotówkę dał mu mały i zimny numerek na dole, a podleśny rzucił się na brudną kanapę.
— Trzecia!... — rzekł, patrząc na zegarek. — Za godzinę zrobi się ciemno, i trzeba będzie pójść do doktora...
Znowu przebiegł go chłód.
— Cóż u licha! przecież nie zaziębiłem się?... Oj, stary... stary... już nie zrywaj się ty do łaskotliwych interesów!... Zostaw to młodszym, nie takim jak ty safandułom...
Zawadzał mu surdut, podbity lisami, więc go zdjął; pokazało się jednak, że również zawadza mu kurtka i kamizelka, a nadewszystko — długie buty. A jak przed godziną radował go szeroki, pełny oddech, tak w tej chwili czuł ciężar na piersiach i trudność w oddychaniu.
Leżał na kanapce, przewracał się, poprawiał zawiniątko syna pod głową. Czuł, że sen przywróciłby mu siły i zakłóconą równowagę moralną, a jednocześnie zdawało mu się, że nigdy nie zaśnie. Pomimo to zasnął i miał bardzo przykre marzenia.
Zdawało mu się, że kogoś z jego bliskich, bardzo bliskich, kogoś bardzo drogiego, skazał na śmierć niewiadomo kto i niewiadomo za co. Widział nawet dziwaczną maszynę egzekucyjną, podobną niby do huśtawki, niby do kafara, a nawet zdaleka widział skazanego. Ale był tak zatrwożony, że nie śmiał przypatrzeć się jego twarzy.
Potem czuł wielką, niepokonaną chęć uratowania skazanego, bodaj — zastąpienia go; na co znowu — niewiadomo kto — zgodził się.