Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parę razy wydobył go z tarapatów... Eh!... gdyby człowiek mógł mieć ze dwadzieścia lat mniej!...“
Idąc i marząc tak, Linowski uśmiechał się pod wąsem. Mroźne powietrze upajało go, niby konjak. Dawno nie czuł się tak szczęśliwym, tak dumnym z siebie.
Kiedy podleśny wszedł do mieszkania pani Wątorskiej, zobaczył jedne na drugich poustawiane łóżka, poprzesuwane stoły i kufry, a nadewszystko kłęby kurzu, wśród których uwijała się gospodyni z miotłą w rękach. Poznawszy go, zaczęła mówić zwykłym jej tonem prośby i usprawiedliwiania się:
— Pan Władysław już pojechał ze Świrskim i jeszcze jednym kolegą... Zostawił dla pana dobrodzieja zawiniąteczko i karteczkę...
Linowski szybko odebrał jedno i drugie, powinszował gospodyni świąt i czem prędzej wydostał się z tumanów kurzu do bramy.
Tu rozwinął kartkę i przeczytał:

Najukochańszy Tatusiu!... najukochańsi Rodzice!... Tysiąc razy przepraszam, żem wyjechał bez pożegnania, ale konie czekać nie mogły... Jadę ze Świrskim, będziemy się bawić doskonale, a za parę dni przyjedziemy do Tatusia. Do widzenia, całuję rączki. Daj Boże, do najprędszego widzenia, Tatusiu, kochający, bardzo kochający Władek.“

Linowski dwa razy przeczytał kartkę; ton jej wydał mu się dziwny, a charakter jakby zmieniony...
„To z pośpiechu — mówił do siebie. — Ale też żeby nie zobaczyć się z ojcem, który po niego przyjechał sam, jak furman!... No, nie mógł przecie zatrzymywać Świrskiego... Gdy uda mi się przewieźć te pieniądze, Władek już nie będzie potrzebował żadnych panów Świrskich...“
W tej chwili minął go jakiś chłopak w czapce ucznia szkoły handlowej, wysoki, rudy i niezgrabny, a Linowskiemu