Strona:PL Bolesław Prus - Dzieci.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan Władysław siedział w domu i pakował się do południa... Potem włożył cywilne ubranie i poszedł na wiec koleżeński, w sprawie egzaminów na patent...
— Pocóż zdjął mundur?...
— Bo widzi pan dobrodziej — mówiła zniżonym głosem gospodyni — pana Władysława i jeszcze paru kolegów zaprosił na polowanie pan Świrski... Więc dziś jadą do Świerków, będę tam przez sobotę i niedzielę, a w poniedziałek mają wpaść do szanownych państwa na parę godzin... Jakże się miewa pani dobrodziejka?... Podobno w jesieni była niezdrowa...
— Dziękuję za pamięć... zasyła pani ukłony... Oj, te dzieci!... Dopóki był smarkaczem, wybiegał naprzeciw ojca o parę wiorst za miasto; ale kiedy zdobył osiemnaście lat i puch pod nosem, już nawet nie czeka na ojca w domu... Wybiera się z wizytami i obiecuje złożyć wizytę z gośćmi!
— Gdyby to panu dobrodziejowi miało zrobić subjekcję — zawołała przestraszona gospodyni — to ja zaraz poszlę do pana Świrskiego...
— A niechże Bóg broni!... — przerwał Linowski. — Cóżto, wątpi pani o mojej gościnności?... To pan Świrski może przyjmować mego syna, a mój syn nie ma prawa odwdzięczyć się panu Świrskiemu?...
— I jeszcze, że oni się tak kochają...
— Ze Świrskim?... doprawdy?... — pochwycił Linowski, nie mogąc ukryć zadowolenia. — No, niech tam sobie jadą dziś do Świerków, byle na poniedziałek stawili się u nas...
Pożegnawszy gospodynię, Linowski wrócił do restauracji hotelowej i zabrał swoją kobiałkę.
— Coś tam dobrego musi być!... — zaśmiał się restaurator, pan Janowicz.
— Żona przysłała trochę wędlin dla doktora, więc oddam, no — i poproszę, ażeby mi zajrzał w zęby... — odrzekł podleśny.
I poszedł w stronę mieszkania Dębowskiego.