Strona:PL Björnstjerne Björnson - Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stał i patrzał na nią bystro, a oczy mu błyszczały. Potem oczy te przygasły, przeskoczył kilka złomów skalnych i stanął przed nią na łące.
Nagle coś dotknęło jej nogi. Krzyknęła i spojrzała. To był pies, którego nie zauważyła dotąd.
— O! — powiedziała. — Myślałam, że to niedźwiedź, idący przez haszcze, i przelękłam się strasznie!
Spróbowała uśmiechnąć się.
— Nicby to nie było dziwnego! — zauważył, a głos jego brzmiał miękko i melodyjnie. — Właśnie razem z Kwasem jesteśmy na tropie niedźwiedzia, to jest byliśmy, gdyż przepadł tutaj gdzieś w pobliżu, a jeśli prawdą jest, że i mnie towarzyszy jakaś potwora, to jest nią niezawodnie niedźwiedź!
Wśród ludu norweskiego utrzymuje się dotąd mniemanie, że każdemu człowiekowi towarzyszy niewidzialnie dzikie zwierzę, będące wyrazem jego charakteru.
Roześmiał się. Mildrid patrzyła nań. — Cóż to za człowiek? — myślała. — Wysoki, śmigły, o szerokich barach i oczach, tak zmiennych, że nie można w nie patrzyć ni przez chwilę... I zjawił się przed nią tak nagle wraz z psem i strzelbą, jakby z podziemi wyrósł!
Była nieco przerażona i miała zamiar krzyknąć:
— Idź sobie!
Ale miast tego sama cofnęła się kilka kroków i spytała drżącym głosem:
— Któżeś ty?