Strona:PL Balzac-Ludwik Lambert.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wsparty łokciami na gzymsie boazerji, tak iż tors jego jakgdyby się uginał pod ciężarem pochylonej głowy. Włosy, długie jak u kobiety, spadały mu na ramiona i okalały twarz w sposób dający jej podobieństwo z popiersiami wielkich ludzi z epoki Ludwika XIV. Twarz jego była zupełnie biała. Pocierał raz po raz jedną nogę o drugą machinalnym ruchem, którego nic nie mogło wstrzymać, a to nieustanne tarcie dwuch kości wydawało okropny chrzęst. Obok niego znajdował się tapczan z mchu ułożony na desce.
— Bardzo rzadko zdarza mu się położyć, rzekła panna de Villenoix, mimo że za każdym razem śpi przez kilka dni.
Ludwik stał tak w pozycji, w której go ujrzałem, dzień i noc, z nieruchomemi oczyma, nie spuszczając ani nie podnosząc powiek. Spytawszy panny de Villenoix czy światło nie uraziłoby Ludwika, na jej odpowiedź uchyliłem lekko żaluzje; wówczas mogłem ujrzeć wyraz twarzy mego przyjaciela. Niestety! była już pomarszczona, wyblakła, bez blasku w oczach, które stały się szkliste jak oczy ślepego. Wszystkie rysy jego zdawały się ściągnięte konwulsyjnie ku szczytowi głowy. Próbowałem mówić doń kilkakrotnie, ale nie usłyszał. Był to szczątek wyrwany z grobu, zdobycz życia na śmierci, lub śmierci na życiu. Bawiłem tam blisko od godziny, tonąc w nieokreślonej zadumie, wydany na łup mnóstwa bolesnych myśli. Słuchałam panny de Villenoix, która opowiadała mi wszystkie szczegóły tego życia podobnego życiu dziecka w kolebce. Nagle Ludwik przestał pocierać nogą o nogę i rzekł zwolna:
Anioły są białe.
Niepodobna mi oddać wrażenia, jakie na mnie uczyniło to słowo, dźwięk tego tak ukochanego głosu, którego mozolnie wyczekiwane akcenty zdawały się dla mnie na zawsze stracone. Bezwiednie oczy napełniły mi się łzami. Mimowolne przeczucie przebiegło