Strona:PL Balzac-Ludwik Lambert.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dnolity, zwarty, z jednej sztuki. Stąd pewne sprzeczności, widoczne nawet w tym szkicu, który kreślę z pierwszych jego prób. Ale dzieło jego, mimo iż niezupełne, czyż nie było brulionem wiedzy, której później byłby zgłębił tajemnice, umocnił podstawy, odszukał, wywiódł i powiązał szczegóły?
W pół roku po konfiskacie Traktatu o woli, opuściłem kolegjum. Rozstanie nasze było nagłe. Matka moja, zaniepokojona trawiącą mnie od jakiegoś czasu gorączką, która, z powodu braku fizycznego ruchu, dawała objawy komatyczne, zabrała mnie z kolegjum z godziny na godzinę. Usłyszawszy o moim odjeździe, Lambert popadł w przeraźliwy smutek. Ukryliśmy się aby płakać.
— Czy zobaczę cię kiedy? rzekł słodkim głosem ściskając mnie. — Ty będziesz żył; dodał, ale ja umrę. Jeżeli będę mógł, pokażę ci się.
Trzeba być młodym, aby wyrzec takie słowa z akcentem przekonania, czyniącym z nich niejako przepowiednię, obietnicę, której straszliwego spełnienia trzeba się lękać. Długi czas myślałem mglisto o tem zapowiedzianem pojawieniu się. Bywa jeszcze, iż w pewne dni spleenu, zwątpienia, grozy, samotności, trzeba mi odpędzać wspomnienia tego smętnego pożegnania, które jednak nie miało być ostatniem. Kiedy, wychodząc z kolegjum, mijałem dziedziniec, Lambert stał z twarzą przyklejoną do zakratowanego okna w kurytarzu, aby mnie ujrzeć jeszcze raz. Na moją prośbę matka uzyskała dlań pozwolenie spożycia z nami obiadu w gospodzie. Wieczorem ja znowuż odprowadziłem go do bram kolegjum. Nigdy para kochanków nie wylała rozstając się więcej łez niż nam pociekło ich z oczu.
— Żegnaj więc! zostanę sam na tej pustyni, rzekł wskazując dziedziniec, gdzie dwustu chłopaków bawiło się i krzyczało. Kiedy wrócę zmęczony, wpółżywy, z moich długich wycieczek w dziedziny myśli,