Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sowej poduszce spoczywa płonąca głowa o podkrążonych oczach, smutna i zamyślona, głowa Rafaela. Żałosny obraz bogactwa! Pędzi przez Paryż niby raca, zajeżdża przed teatr Favart, stopień karety się odchyla, dwaj lokaje podtrzymują go, zazdrosna ciżba patrzy nań.
— Co on zrobił, ten, aby być tak bogaty? rzekł biedny student praw, który, dla braku jednego talara, nie mógł słyszeć czarownych akordów Rossiniego.
Rafael szedł wolno przez korytarze; nie spodziewał się żadnej przyjemności po owych uciechach których tak niegdyś zazdrościł. Oczekując drugiego aktu Semiramidy, przechadzał się po foyer, błądził po krużgankach, nie troszcząc się o swą lożę, do której jeszcze nie zaszedł. Poczucie własności nie istniało już w jego sercu. Podobnie jak wszyscy chorzy, myślał jedynie o swojej chorobie. Wsparty o marmurowy kominek, dokoła którego krążyli w foyer młodzi i starzy eleganci, dawni i nowi ministrowie, parowie bez parostwa i parostwa bez parów — owoce rewolucji lipcowej — wreszcie cały świat spekulantów i dziennikarzy, Rafael ujrzał o kilka kroków, wśród wszystkich tych twarzy, dziwną i osobliwą fizjognomję. Zbliżył się, mrużąc bardzo impertynencko oczy, do tej niezwykłej istoty, aby się jej przyjrzeć zbliska. „Co za cudowne malowidło!” powiadał sobie. Brwi, włosy, bródka à la Mazarin, któremi paradował nieznajomy, były pomalowane czarno; ale, w zetknięciu z włosem z pewnością zbyt siwym, kosmetyk dał jakiś fioletowy i sztuczny odcień, którego tony zmieniały się wedle