Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trupa, ten łachman ludzki? Dla niego mam złoto... Zresztą, gdyby wszystkie Porriquety w świecie konały z głodu, cóż mnie to może obchodzić?
Twarz Rafaela zbladła z gniewu; lekka piana wystąpiła na drżące wargi, oczy nabrały krwawego wyrazu. Na ten widok, dwuch starców ogarnęło konwulsyjne drżenie, niby dwoje dzieci w obliczu węża. Młody człowiek upadł na fotel; w duszy jego nastąpiła jakgdyby reakcja, łzy popłynęły obficie z płomiennych oczu.
— Och! moje życie! moje piękne życie!... rzekł. Ani litościwej myśli!... ani miłości! nic!
Obrócił się do profesora.
— Zło się stało, mój stary przyjacielu, podjął łagodnym głosem. Wynagrodziłem ci sowicie twoje starania; przynajmniej moje nieszczęście wyszło na dobre zacnemu i godnemu człowiekowi.
Było tyle duszy w akcencie tych słów prawie niezrozumiałych, że dwaj starcy zapłakali tak jak się płacze słysząc wzruszającą melodję śpiewaną w cudzoziemskim języku.
— On cierpi na epilepsję! rzekł Porriquet z cicha.
— Rozumiem twoją dobroć, mój przyjacielu, podjął łagodnie Rafael, chcesz mnie usprawiedliwić. Choroba jest przypadkiem, nieludzkość byłaby występkiem. Zostaw mnie teraz. Jutro albo pojutrze, może dziś wieczór, otrzymasz swoją nominację, opór bowiem odniósł tryumf nad ruchem... Bądź zdrów.
Starzec odszedł, przejęty zgrozą i wielce zaniepokojony o stan umysłowy Rafaela. Scena ta miała