Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

komicie. Aby móc umierać dalej, podpisałem krótkoterminowe weksle, nadszedł dzień wypłaty. Okrutne przejścia! ileż wzruszeń dla młodego serca! Nie byłem jeszcze dojrzały do tego aby się zestarzeć; dusza moja była wciąż młoda, żywa i krzepka. Mój pierwszy dług wskrzesił wszystkie moje cnoty, które podeszły wolnym krokiem jawiąc żałosne oblicze. Umiałem z nimi paktować, niby ze starą ciotką, która zrazu łaje, a w końcu uroni i łzy i pieniądze. Wyobraźnia moja, bardziej surowa, przedstawiała mi moje nazwisko wędrujące od miasta do miasta po rynkach Europy. Nasze nazwisko to my sami, powiedział Euzebjusz Salverte. Po tych błędnych wędrówkach, miałem, jak ów sobowtór niemiecki, wrócić do mego mieszkania — którego nie opuszczałem — aby się zbudzić nagle. Ach, ci funkcjonarjusze banku, te finansowe wyrzuty sumienia, odziani szaro, noszący srebrną tabliczkę, liberję swego pana!... Niegdyś patrzałem na nich obojętnie, kiedym ich spotkał gdzie na ulicy: dziś nienawidziłem ich z góry. Czyż, pewnego dnia, jeden z nich nie miał się zjawić, aby zażądać odemnie rachunku z jedenastu weksli które nagryzmoliłem? Mój podpis wart był trzy tysiące franków, ja sam nie byłem ich wart! Komornik, o twarzy obojętnej na wszystkie rozpacze, nawet na śmierć, jawił się przedemną niby kat który mówi skazańcowi: „Oto wybiło wpół do czwartej”. Pomocnicy jego mieli prawo mnie pochwycić, zapisać moje nazwisko, zbrukać je, wyszydzić. BYŁEM WINIEN! Być winien, czyż nie znaczy przestać należeć do siebie? Czyż inni nie mieli prawa żądać