Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakto, panie Rafaelu, rzekła, pan nie chce sam iść do lombardu, a posyła pan mnie!
Zaczerwieniłem się, zawstydzony logiką dziecka. Ujęła mnie za rękę, jakby chciała pieszczotą wynagrodzić szczerość swego wykrzyknika.
— Och, rzekła, poszłabym, ale to niepotrzebne. Dziś rano znalazłam za fortepianem dwie pięciofrankówki które wsunęły się za listwę; położyłam je panu na stole.
— Niedługo dostanie pan pieniądze, panie Rafaelu, rzekła dobra matka wychylając głowę z za firanek; mogę panu tymczasem pożyczyć parę talarów.
— Och, Paulino, wykrzyknąłem ściskając ją za rękę, chciałbym być bogatym.
— Ba! poco? odparła z dąsem.
Ręka jej, drżąca w mojej, odpowiadała wszystkim biciom mego serca; cofnęła żywo palce i przyjrzała się moim.
— Zaślubi pan kobietę bogatą, rzekła, ale będzie pan miał przez nią wiele zmartwienia... Och, Boże! ona pana zabije... Jestem tego pewna.
W krzyku jej przebijała jakgdyby wiara w szalone zabobony matki.
— Jakaś ty dziecinna, Paulino!
— Och, to pewne, rzekła patrząc na mnie ze zgrozą: kobieta którą pan pokocha, zabije pana!
Ujęła z powrotem pendzel, umoczyła go w farbie z oznakami żywego wzruszenia i nie spojrzała już na mnie. W tej chwili byłbym chciał wierzyć w chimery. Człowiek nie jest zupełnie nieszczęśliwy, jeśli jest