Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stycznych bambusowych żardinierach, rozlewały słodkie zapachy. Wszystko, aż do draperji, oddychało niewymuszonym wykwintem; we wszystkiem widniał jakiś poetycki wdzięk, którego czar musiał działać na wyobraźnię nędzarza.
— Sto tysięcy funtów renty, to śliczny komentarz do katechizmu, pomagający nam cudownie przejść od zasad do akcji! rzekł z westchnieniem. Och, tak! moja cnota nie chodzi piechotą. Dla mnie, występek, to poddasze, to wytarte ubranie, szary kapelusz w zimie i długi u stróża... Och! chciałbym żyć na łanie tego zbytku rok, pół roku, mniejsza! a potem umrzeć. Przynajmniej poznałbym, wyczerpałbym, pochłonąłbym tysiąc istnień!
— Och! rzekł Emil który go słuchał, bierzesz powozik agenta giełdowego za szczęście. Ba, rychło sprzykrzyłbyś sobie majątek, widząc że ci odbiera szanse stania się kimś. Pomiędzy nędzami bogactwa a bogactwami nędzy, czyż artysta waha się kiedy? Czy nam nie trzeba zawsze walki? Toteż, przygotuj swój żołądek, patrz, rzekł pokazując mu heroicznym gestem po trzykroć święty i uspokajający widok, jaki odsłaniała jadalnia błogosławionego kapitalisty. Ten człowiek, ciągnął Emil, zadał sobie trud zgromadzenia swoich pieniędzy jedynie dla nas. Czy to nie jest rodzaj gąbki, zapomnianej przez naturalistów w gatunku polipów, którą należy delikatnie wyciskać, nim się ją pozwoli wyssać spadkobiercom? Czy nie podziwiasz stylu w tych płaskorzeźbach, które zdobią ściany? A świeczniki, a obrazy, cóż za inteligentny