Strona:PL Balzac-Jaszczur.djvu/043

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Powiedz pan miljardy, odparł pyzaty chłopiec. Ale to jeszcze nic, niech pan pójdzie na trzecie piętro, a zobaczy pan!
Nieznajomy udał się za przewodnikiem i przybył do czwartej galerji, gdzie kolejno przesuwały się przed jego zmęczonemi oczyma obrazy Poussina, wspaniały posąg Michała Anioła, kilka uroczych krajobrazów Klaudjusza Lorrain, Gerard Dow przypominający jakąś stronicę ze Sterne’a, Rembrandty, Murille, Velasquezy ciemne i barwne jak poemat lorda Byrona; wreszcie starożytne płaskorzeźby, rżnięte agaty, cudowne onyksy!... Słowem, były tu prace zdolne zniechęcić do pracy, nagromadzenie arcydzieł zdolne zrodzić nienawiść do sztuki i zabić wszelki entuzjazm. Przybył przed Dziewicę Rafaela, ale miał już dosyć Rafaela. Postać Corregia, która dopraszała się spojrzenia, nie uzyskała go. Bezcenna waza ze starożytnego porfiru, której okrężne rzeźby przedstawiały najucieszniej wyuzdaną z rzymskich priapei — rozkosz jakiejś Korynny — zaledwie wzbudziła uśmiech. Dławił się pod szczątkami pięćdziesięciu zamarłych wieków, chory był od tych wszystkich myśli ludzkich, zamordowany zbytkiem i sztuką, przytłoczony temi odradzającemi się kształtami, które, podobne potworom płodzonym pod jego nogami przez jakiegoś złośliwego ducha, toczyły z nim walki bez końca.
Podobna w swoich kaprysach do nowoczesnej chemji, która streszcza wszelką istność w gazie, czyż dusza nie tworzy straszliwych trucizn przez nagłe zagęszczenie swoich wzruszeń, swoich sił lub myśli?