A gdy wiosenne słońce ogrzało ziemię, gdy pierwsze zielone ździebełka przebiły warstwę sczerniałej od mrozu trawy, biegł z krzykiem brat ogrodnik do celi ojca Bernarda. Widno osobliwą była nowina, którą mu zwiastował, bo siwy mnich porwał się od księgi niczem młodzieniaszek i kazał przywołać ojców Remigjusza, Justyna i Hilarego. Wszyscy razem udali się do izby opata. Niepomni przepisów ceremoniału w obcowaniu z jego dostojną osobą, wkroczyli śpieszno, bez pytania.
— Co jest? Zasłabł kto? Ogień w klasztorze? Złoczyńcy kościół okradli? — pytał opat zdumiony.
— Rzeczy stokroć ważniejsze, przewielebny ojcze — rzekł Bernard. — Świętego mieliśmy pomiędzy sobą, a Bóg dopuścił, że pychą zaślepieni, nie poznaliśmy go.
— Niezrozumiała twoja mowa, bracie. Gdzież ów święty?
— Pójdźcie, przewielebny ojcze, oglądać cud boży.
Na samym krańcu ogrodu, gdzie ino chwasty a pod murem śmiecisko było klasztorne, do wczoraj jeszcze szarzała naga mogiła Bezimiennego. Dziś okryły ją gęstym gajem lilje dorodne. Na zielonych bujnych łodygach rozchylały swe przeczyste kielichy kwiaty nieznanej oku białości... W powietrzu unosiła się woń z niczem nieporównana.
W niemym zachwycie pochylili głowy, by się przyjrzeć cudnemu kwieciu. Na każdym białym listeczku migał cień złoty...
Brat Justyn przeczytał:
— Ave Maria.
Padli na kolana u stóp mogiły i uderzyli czołem o ziemię.