Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z konia i nam zsiąść rozkazał, bo w skale wykutą drogą, więcéj do schodów niż do drogi podobną, trzeba było po nad potok spuszczać się w dolinę Hoczwi. Uszedłszy kawałek prowadząc konia za sobą, wstrzymaliśmy się przy źródełku, co cienkim promieniem z prostopadłéj wytryskało skały. „Niema, rzekł mój Ojciec, w całéj okolicy równie dobrej wody. Tu dziećmi będąc wprawialiśmy bzowe rynewki i patrząc z daleka cieszyliśmy się, kiedy przechodnie korzystali z naszego wynalazku. Mało kto minął, żeby się z rynewki nie napił.“ — Te słowa Ojca, jego głos rozpływający się w rozczulenie, oko pogodne a tak pełne rzewnego uczucia, głęboko utkwiły w mojéj pamięci. Przez wiele lat potém, jeżdżąc tamtędy, spuszczając się do Hoczwi, zawsze słyszałem w sobie te proste wspomnienia naszego dobrego i kochanego Ojca. Nie minąłem nigdy źródełka, z uszanowaniem nachylałem głowy, aby świętego dla mnie zaczerpnąć zdroju. Kilka lat temu... teraz już kilkanaście... nie potrzebowałem zsiadać z konia, droga była rozkopana, szeroka, wygodna, ale mego źródełka... mego źródełka!... odszukać nie mogłem. Pozbawiony zostałem uczucia, któregom zawsze czekał z upragnieniem jadąc w tamte strony. Uczucie wzięte dziecięcą duszą z ust Ojca, wyraziłem późniéj w następującéj jednéj z najpierwszych moich poezyi:

Ach któż na widok swéj rodzinnéj wioski
Nie cofnie myśli w te chwile bez troski,
W ten cień kolebki... wiek błogosławieństwa,
Gdzie pod skrzydłem rodziców, w gromadzie rodzeństwa,
Brał tak swobodnie, tak pełen ochoty
Życia poranne pieszczoty?!