Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

półdrabku, a nogi, zbrojne w srebrne przypinane ostrogi, wzięte z Beńkowo-Wiszniańskiego lamusu i które pewnie zdobiły niegdyś szeroką piętę jakiego Rotmistrza kawaleryi narodowéj, wyglądały z pod łokci mojego woźnicy. Spałem, spaliśmy nawet oba jak się późniéj wykazało. I kto wié, czy sny nasze wyparte z przeciwnego, a przynajmniéj z nierównego usposobienia duszy, z tak odległych od siebie uczuć nie spływały w świecie ułudy w jaki jeden wspólny zakres. Może mnie się śniło, że sparłem się na chłopku jak na bracie. Może on marzył, że jął mnie w objęcie jak brata, że z ufnością w łączne siły spoglądaliśmy spokojnie na jutrzenkę, co po nad odłogi, zwaliska, cmentarze ozłacała nowe, nowego kształtu budowy. Może to był sen, a może kiedyś stanie się rzeczywistością, a ja tymczasem jak dziecko, gdy piastunka zadrzymie i kolebka stanie, jak mielnik, kiedy pytel zamilczy, przebudziłem się nagle ustaniem wszelkiego ruchu. Otworzyłem jedno, potém drugie oko, wyciągnąłem w górę prawicę z moim ukokardowanym kapeluszem, jak gdybym chciał krzyczeć: Vivat! i spojrzałem po sobie i w koło siebie. Mój Auryga leżał na moich kolanach wygodniéj niż ja na półdrabku. Szkapy w kuryerskiéj pogoni zeszły z prawéj drogi i nim losy Ojczyzny rozstrzygną się pod Sandomierzem pasły się spokojnie nad rowem.
— A no! — krzyknąłem ja. — Wio! krzyknął on i ruszyliśmy, nie powiem z kopyta, ale rozsądnym truchtem.
Jedziemy, jedziemy... W tém dalekie armat wystrzały szybko powtórzone i po kilku minutach ciszy