Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/085

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w rękę i ruszyłem ku kozakom w zamiarze zatrzymania się i pozostania na brzegu wsi póty, póki w tyle nie uporządkują się rozstrzelone nasze siły. Ruszyłem, stanąłem... dotąd wszystko pięknie, bo w saméj rzeczy zdaje się, iż okazanie się moje na linii bojowéj zajęło uwagę kozaków i pozbawiło ich przez to potrzebnego czasu do obejścia wsi i przecięcia nam powrotu do Pont-sur-Yonne, dokąd dążność nasza nie mogła być wątpliwą i z najgłupszych najgłupszemu. Ale stanąwszy na miejscu postrzegam, że droga zaczyna być wąwozem i że wzdłuż téjże po lewéj stronie ciągnie się murek na paręset kroków. Skręcam więc konia na prawo z drogi, aby odsunąć się na plac otwartszy, bo bliskość murów, płotów, lub zarośla, zawsze kawalerzyście jest nie miłą, oraz aby osiągnąć wyższą pozycyą. Tam zacząłem toczyć koniem, jak to zwykle robi się na harcu.
Wtenczas to zapewne duch jakiegoś doświadczonego wojownika, którymi w onym czasie zapełniały się obficie wyższe sfery, zawieszony gdzieś, na jakiéj chmurze, roześmiał się z mojego przemądrego obrotu. Przez oddalenie się od drogi traciłem możność schronienia się między domy — bo jużcić o tyle ja tylko byłem tam groźny, o ile moja szarlatanerya czyniła mnie strasznym. Mogła ona łatwo stracić swój urok a wtedy jedynie ucieczka ratować mnie mogła. Ale razem, a to najgorzéj, pozbawiłem się widoku za siebie ku bramie. Bądź co bądź, mądrze czy głupio, harcowałem śmiało. Jeden tylko kozak, w którym po zielonym płaszczu poznałem Barbe-roussę od furtki, wyjeżdzał ze swojego hufca, złożonego mniéj