Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zumienia aby robił co każę, bo jego grzbiet blisko a moje buty kończaste. Zamruczał i mruczał ciągle, ale jechał żwawo. Pod wieczór przyjeżdżamy do miasteczka gdzie spodziewałem się zastać Jenerała, ale zastałem tylko oficera, który mi oświadczył, że forpoczty swoje w ten moment ściąga na tę stronę miasta. Bliskość niespodziana nieprzyjaciela nie dozwalała mi podróżować kolasą, témbardziéj że trakt trzeba było opuścić i od wsi do wsi szukać tego, którego tu nie zastałem. Kazałem więc wyprządz konie, na jednego włożyć kulbakę, którą przezorny Niemiec miał w kolasie, — na drugiego zaś wsiąść oklep Jego Postyliońskiéj Mości — i ruszyłem żwawo w stronę mi wskazaną. Póki jeszcze było dnia trochę, szło jako tako, ale wkrótce nadeszła noc ciemna a z nią i wicher w same oczy. Wtenczas mój Postylion zaczął powoli i z cicha, a potém coraz prędzéj i coraz głośniéj jęczyć i zapewne wzywać wszystkich świętych przez dzwoniące zęby. Prawdę mówiąc nasze obie szkapy, wyniesione niespodzianie i bez najmniejszéj kiedybądź oświadczonéj z ich strony pretensyi, na wierzchowców, trzęsły bez litości, jak gdyby chciały nas przekonać o niedorzeczności postępku naszego. Nie jeden z naszych Jenerałów był takim improwizowanym wierzchowcem, — trząsł kaducznie, nareszcie potknął się i upadł. Nie tu wszakże koniec cierpień mojego towarzysza kuryerowskiéj pogoni. Zaczęły go wkrótce straszyć coraz częstsze: Qui Vive! — których w szumie wiatru nie zawsze odrazu można było dosłyszeć. Wiedział on zapewne czém pachnie koniec pistoletu straży obozowéj, bo usłyszawszy parę razy że odpowiedziałem: France!