Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T1.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   277   —

niejszej swobody; lecz, zaledwie zszedł z oczu, pozbył się tej maski.
— A co tam!... — odezwał się żywo — gdzie jest Pellisson? co robi?
— Pellison powraca z Paryża.
— Przywiózł więźniów?
— Nawet nie mógł się zobaczyć z odźwiernym więzienia.
— Jakto! czyż mu nie powiedział, że ode mnie przychodzi?
— Powiedział, lecz odźwierny kazał mu odpowiedzieć: „Gdy się przychodzi od pana Fouquet, winno się mieć list od niego“.
— O!... — zawołał Fouquet — jeżeli o to tylko chodzi...
— Nigdy — odparł Pellisson, ukazując się z poza klombu — nigdy, jaśnie panie... Jedź sam i wystąp we własnem swojem imieniu.
— Tak, dobrze mówisz; odchodzę do siebie, jakobym miał pilne sprawy do załatwienia. Pellisson, niech nie wyprzęgają koni. Gourvile, zatrzymaj moich gości.
— Ostatnie słówko jeszcze, jaśnie panie — odezwał się ten ostatni.
— Mów Gourvillu.
— Nie jedź pan do odźwiernego, chyba w ostatecznym razie; to krok śmiały, lecz nie polityczny.
— Wybacz mi, panie Gourville, że różnię się z tobą w zdaniu.
— Wierzaj mi, jaśnie panie, poślij do burgrabiego z żądaniem ustnem, to człowiek bardzo uprzejmy; lecz nie udawaj się osobiście.
— Zaradzę ja temu — rzekł Fouquet — zresztą całą noc mamy przed sobą.
— Nie licz, panie, zbytecznie na czas, chociażby dwa razy tyle go było — odparł Pellisson — kto przybywa za wcześnie, nie błądzi.
— Adieu — odezwał się minister skarbu — chodź ze mną, Pellisson. Gourville, polecam ci moich gości.
Nie spostrzegli epikurejczycy, że brakło głowy ich szkoły; muzyka brzmiała noc całą.