Strona:PL Adam Mickiewicz - Poezje (1929).djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Co dzień ją widzieć, słuchać i milczeć jak skała!
Osiem strasznych miesięcy ten żar we mnie pała!
Nieraz już mam na ustach zbrodnicze wyznania,
Znowu je wstyd i zgroza w głąb serca zagania!
Ach! gdyby jednę chwilkę sam na sam z królową...


RODRYGO

A twój ociec?...


KAROL

Nieszczęsny! jakieś wyrzekł słowo?
Mów mi o karach piekła, o mękach sumienia,
O ojcu nie wspominaj! nie, tego imienia,
Tego jednego, Karol wytrzymać nie zdoła.


RODRYGO

Więc ty się brzydzisz ojcem?


KAROL

O! nie, O! nie, zgoła;
Lecz tem imieniem, zda się, że mię piekło woła,
Że sępie szpono zgryzot nawskróś mię przebodło.
Nie mój grzech, że tak byłem wychowany podło!
Że wszystko od dzieciństwa dążyło w zawody
Stępić pierwsze w niem sercu miłości zarody.
Dzieckiem, nie znałem ojca — w szóstym ledwie roku
Najpierwszy raz mojemu przedstawił się oku
Ten straszliwy, którego moim ojcem zwano.
Pamiętam bardzo dobrze, wtenczas właśnie rano,
Gdy jednym śmiertelnego podpisem rozkazu
Czterech życia pozbawił — i od tego razu
Widziałem go raz jeszcze, raz tylko jedyny,
Kiedy mnie za jakoweś przyszedł karać winy.
O! to mię... Pan Bóg świadkiem, to najsrożej boli...
Lecz dosyć, dosyć, precz stąd! (odchodzi)


RODRYGO

Niech książe pozwoli!


(zatrzymuje)

Zostań i mów otwarcie, wszak pierś dolegliwa
W słowach cząstkę gorzkiego ciężaru pozbywa.