Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W podobnych myślach pogrążony ani spostrzegł, jak się znalazł na górze ponad Zarzeczem. Słońce pochyliło się już zupełnie ku zachodowi i nikło zwolna za ogromnemi dębowemi lasami, a w dole szerokiego podolskiego jaru rzeczka wiła się kręto pomiędzy ściśniętemi żydowskiemi domami; w domach tych tu i ówdzie błyszczały już szabasowe światełka. Gdy spuszczał się spadzistą niby urwisko alpejskie drożyną w dół ku miasteczku, światełka te mnożyły się z każdą chwilą, a promienie słońca nikły już zupełnie, tylko jasność na zachodzie wskazywała, w którym kierunku umykało światło dzienne.
Zarzecze przedstawiało poważny widok. Starzy żydzi okryci białemi w czarne pasy płachtami, i śmiertelnemi koszulami, sunęli poważnie do bożnicy, która wznosiła się na ustroniu, cicha jakaś niezwyczajnie poważna. Starzy chasydzi zarzeccy utrzymywali, że gmach ten wzniosła dla ich przodków jeszcze królowa Bona; pomiędzy grupami mężczyzn przesuwały się garstki zamodlonych starych żydówek, w bindach perłowych na skroniach, pookrywanych staremi przedwiecznemi tyftykami tureckimi; samym środkiem drogi przebiegały całe gromady brudnych i wrzaskliwych bachurów, tamując przejazd, i tem samem narażając się na przejechanie.
— How, how! Z drogi! — musiał krzyczeć Władysław co chwila i hamować konie, które rwały się i niecierpliwiły powolną jazdą po równej i gładkiej drodze.
Co chwila któryś z mijających go żydów uchylał kaszkietu i witał go uniżonem a jednak hidalgowskiej dumy pełnem: „Dobry wieczór jasnemu panu!“