Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie da się zastosować, panie marszałku dobrodzieju — odparł, uśmiechając się z lekka maszynista — o dwa cale szerszy niż nasza maszyna, a zresztą to tylko tak panu Kierbiczowi się wydało, nie gorzej ona czyści niż cleytonowska!... Ot, zwyczajnie, pan Władysław, młody gospodarz powiedział, żeby coś powiedzieć. Pszenica jak złoto i ganczu żadnego na niej nie będzie.
Uspokoił się marszałek i po obejrzeniu ziarna, plewy, słomy, po zbadaniu dokładnem siły pary i ilości wypalonego drzewa, zaproponował swoim towarzyszom dalszą przejażdżkę na inny znów folwark, gdzie pasła się stadnina.
— Ty jesteś koniarzem Władziu — koniarzem młodej szkoły, kapitan zaś koniarzem starego autoramentu, obejrzcie dokładnie przeszłoroczne źrebięta i powiedźcie mi, które lepsze: czy po „Bajraktarze“, czy po tym perszeronie? — rzekł siedząc już na wózku i podając rękę kapitanowi, żeby mu dopomódz wgramolić się na dość wysokie siedzenie. — Tylko uważajcie — mówił dalej — nie o paradiery, nie o wyścigowce mi chodzi, tylko o broniaki, o robocze, praktyczne konie.
Przejażdżka do stadniny i oglądanie koni zajęło kilka godzin. Władysław zrazu się niecierpliwił, spoglądał na zegarek i widocznie rad by był co rychlej wrócić do Uniża; wiedząc jednak, że marszałek nie myśli o tem, wpadł w bardzo kwaśny humor, sprzeczał się z kapitanem, ganił młodzież końską, o dzieciach „Bajraktara“ mówił, że wyrosną na nędzne fiakierskie arabczyki, o potomkach zaś perszerona zadecydował, że dobre by były, gdyby przeznaczano konie na opas, w dzisiejszych jednak warunkach na nic się nie zdały; i zakonkludował, że jedyny byłby jeszcze