Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwa razy w koło gazonu, zanim je zdołał powstrzymać.
Ludzie instynktownie usunęli się na stronę, a na widok wspaniałych zwierząt z ust żniwiarzy wyrwał się jednobrzmiący okrzyk oznaczający uwielbienie i podziw — Ah-h-h!
I w oczach Jadwigi i kapitana odmalowało się to samo wrażenie; marszałek tylko zirytowany do żywego, krzyknął na Hrynia:
— Trzymaj gamoniu dobrze w łapach te bestje, bo nieszczęścia narobią!
Władysław stał zmięszany i zawstydzony, słowa i zachowanie się wuja gniewały go w gruncie, czuł jednak, że zasłużył w części na nie; wiedział jednak z doświadczenia, że objawy złego humoru starszego krewnego należy znieść cierpliwie; — obrazić się na marszałka, byłoby szczytem śmieszności, a jemu w szczególności zaszkodziłoby bardzo...
Poczciwy kapitan odgadł od razu stan, w jakim znajdował się Władysław, i pospieszył z ratunkiem. Staruszek ten miał swój specjalny sposób ratowania sytuacji, odwracał uwagę słuchaczy od drażliwego przedmiotu opowiadaniem jakiejś dykteryjki, zaczerpniętej z długoletnich wspomnień.
— Anglezy! mości dzieju anglezy! — zaczął uśmiechając się wesoło. I za moich czasów już się była ta manja rozpoczęła. Na oko podobne do konia, ale w gruncie rzeczy hetka... Patrzysz... z boku — niby to koń, popatrz z przodu — motyka..
Marszałek widocznie nie słuchał słów kapitana, tylko zatopił się w rozmowie ze starszymi gospodarzami wsi, nie zwracał jednak na to