Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mikołaj, wycierający filiżanki przeznaczone do herbaty, podniósł oczy na żyda, ale znać przyzwyczajony do różnych figli swego pana, odpowiedział:
— Co? Może mam każdemu parchowi gadać, co się u nas dzieje? Zachorował pan wczoraj wieczór, to daliśmy znać do doktora. Fiks przyjechał, napierał się herbaty, tom mu ją dał, niech się napije. Co jemu do pańskiej choroby?
— Co? Jakto co do pańskiej choroby? Ja mam różne dieła[1] z twoim panem a wechsel geszefte
Stary lokaj na te słowa wyprostował się i popatrzył na żyda tak, że ten odrazu zamilkł.
— Niech Fiks nie krzyczy — mówił powoli — niech Fiks się nie zapomina, niech do mnie „ty“ nie mówi, bo mnie sam pan mówi „Mikołaju“... A jeżeli Fiks chce z panem się zobaczyć, to proszę pójść do sypialnego pokoju...
— Do sypialnego pokoju... — szepnął skonfundowany i coraz bardziej przestraszony żyd. — Ni! Ja sobie pojedzie... Ni! Ja do... takie chorobe nie pójdę. Panie Mikołaju, pilnujcie tu swego pana, aby on koniecznie z tego wyszedł, coby się tu nie stało wielkie nieszczęście. Niech pan Mikołaj jego dogląda; Fiks już wi, jak mu będzie podziękować Jak on będzie zdrów, to prosze mnie narocznym[2] dać znać. A teraz bądźcie zdrowe, panie Mikołaju! Adie!...

Doktor stojąc w drzwiach jadalnego pokoju, milcząc i uśmiechając się pod wąsem, przysłuchiwał się tej rozmowie. Kiedy żyd znalazłszy kaszkiet zabierał się do wyjścia, zawołał jeszcze za nim:

  1. Sprawy.
  2. Umyślnym.