Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szedł na «obieszczyka». Zanim tamten oprzytomniał albo go dojrzał i spostrzegł, napastnik chwytał leżący karabin albo gigantyczną swoją siłą wydzierał go z rąk oniemiałego sołdata. Pod grozą zakłucia na miejscu żołnierz milczał. Abramowicz zabierał karabin i lwiemi skokami dopadał pacanowskich zarośli na łęgach albo rytwiańskich wielkich lasów. Karabin ciskał w krzaki, ubierał się i szedł w głąb ojczyzny, którą poznawało się wówczas, jak to świetnie określił Liciński, — «po napisie w cudzoziemskim języku». Właśnie wtedy, gdy w Krakowie dokonała się i obiegała miasto wielka «senzacya», — «Moskal i Kacap» w jednej osobie przemierzał małopolskie pola i lasy, zdążając ku Warszawie, ażeby «powąchać, jak to tam współrodacy śmierdzą z wielkiego strachu przed Hurką i Apuchtinem».
Ludwik Krzywicki w swem wspomnieniu o Maryanie Abramowiczu nazwał go «wolnym strzelcem» wszystkich ówczesnych partyi politycznych, wszelkiego ruchu wolnościowego, jaki wówczas kiełkować zaczynał. Nic słuszniejszego nad to świetne określenie. Był to w samej rzeczy najpierwszy strzelec, wolny strzelec, idący na przedzie wszelkich późniejszych poczynań. Prosił wszystkich, kto żył, czuł, działał, — o robotę. Właściwie marzył o tem, żeby być nie żadnym tam «inteligentem», lecz tragarzem na kolei. Ogromne jego siły fizyczne domagały się pracy, dźwigania wielkich ciężarów, pokonywania niezwalczonych przeszkód, staczania walki. To też gdy przybył do Warszawy i oddał komu należy przyniesione bagaże, prosił zaraz o nową robotę. Nadarzyła się wtedy robota «patryotyczna»: trzeba było rozlepić na murach Warszawy