Strona:Płomienie (Zbierzchowski).djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

On niby mara błąkał się po polach.
Mówiono w pułku: płanetnik i dziwak.

Widziałem w bitwach go — tysiąc kartaczy
Z piekielnym hukiem pękało w pobliżu,
On leżał w rowie jak posąg ze spiżu,
Jakby nie wiedział, co to przestrach znaczy.
 
Aż raz zagrała trąbka do ataku.
I wtedym pojął potęgę żywiołu.
Jak niedźwiedź wylazł zwolna z swego dołu,
Płaszcz i tornister zawiesił na krzaku.
 
W garść splunął, strzelbę chwycił jak cepisko
Kolbą do góry, i szedł jak wichr halny,
Rosłą postacią z daleka widzialny
Przez zakurzone dymem bojowisko.
 
Gwizdały wokół głowy kule zdradne;
On szedł pobladły, z zapartym oddechem,
Szeptając cicho ze strasznym uśmiechem:
— »Hej! pockaj, pockaj, niechno cię dopadnę!« —

I dopadł wreszcie i w wrogim znikł rowie;
Jak długo trwała tam ta młocka wściekła,
Jak szalał, ile dusz wysłał do piekła —
Tego poety pióro nie wypowie!

Lecz kiedy wyszedł — cicho było wokół
I tajemniczy uśmiech miał na ustach,
I tak zaświecił w słońcu w krwawych chustach,
Jak wracający z dolin górski sokół.