Przejdź do zawartości

Strona:Płomienie (Zbierzchowski).djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden z manierki łyk,
Gdyś co w manierce miał,
I oto ułański szyk,
Jakby z pod ziemi wstał
Gotowy już do bitwy.
Czuj duch!
Na polach zamęt, ruch,
Muzyka armat gra,
Rozpękła mgła.
Widać szmat pola szczery.
Wśród trawy zwolna, lecz wciąż
Coś pełza, jak czarny wąż.
To tyraliery!
Jak orkan, zwolniony z pęt
W węża ruchliwy skręt
Dymiący granat padł,
I pękł...
Huk, dym i jęk,
Wiruje świat.
 
Cały schylony w łęku,
Szablę ściskając w ręku
Od mgły porannej bladszy
Polski ułan się patrzy...
Jak długo tu będziem stać
I patrzeć, jak ginie brać?!
Nie długo już.
Krew swą hamuj, chłopaku
I poryw swój.
Czy słyszysz? cóż to, ach, cóż?!