Strona:Płomienie (Zbierzchowski).djvu/06

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.



    W szarym, bezbarwnym codzienności dymie
    Marły nam serca i tępiały twarze.
    Piękno widzieliśmy w kunsztownym rymie
    Składanym oczom najpiękniejszym w darze.
    Czasem zajękło zapomniane imię
    Z czasów rycerskich i wnet gasło w gwarze,
    I tylko w bajkach, przy arfach lub winie,
    Marzył się duszom piękny sen o Czynie.

    Gdy słońce gasło a w potokach złota
    Krwawe na chmurach zakwitały lądy,
    Dziwne rojenia szeptała tęsknota
    I wtedy nawet bliższą od Giocondy
    Była nam blada postać Don Kiszota,
    Lub Nibelungów nad światami rządy,
    I w takich chwilach, choć na mgnienie powiek
    Umierał histryon w nas a wstawał człowiek.

    To też, gdy polskie powstały Legiony
    I ciałem stało się, co śnili wieszcze,
    Serca zabiły jak kościelne dzwony,
    Przez ziemię polską dziwne przeszły dreszcze;
    Jął się nam spełniać sen dawno marzony
    Piękny, jak dotąd nigdy nie był jeszcze —