Strona:Pójdźmy za nim (Sienkiewicz).djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szy od majątku aż do obiadu. Powiedz, Cinno — ty jesteś rozsądny człowiek — co byś o mnie pomyślał, gdybym ten dom, w którym mieszkacie, oddał ni z tego, ni z owego tym oto obdartusom, którzy tam wygrzewają się na słońcu przy Jopejskiej bramie? A on właśnie takich rzeczy wymaga. Głosi przytem, że wszystkich należy równo kochać: Żydów tak samo, jak Rzymian, Rzymian, jak Egipcjan, Egipcjan, jak Afrów, i tak dalej. Przyznam się, że miałem tego dosyć. W chwili, gdy idzie o jego życie, zachowuje się, jakby szło o kogo innego: naucza — i modli się. Nie mam obowiązku ratować kogoś, co sam o to nie dba. Kto nie umie w niczem miary zachować, nie jest człowiekiem roztropnym. Przytem on zowie się Synem Bożym i burzy zasady, na których świat się wspiera, a zatem szkodzi ludziom. Niech sobie w duszy, co chce, myśli — byle nie burzył. Jako człowiek, protestuję przeciw jego nauce. Jeśli ja nie wierzę, dajmy na to, w bogi, to moja rzecz. Jednakże uznaję potrzebę religji i publicznie to głoszę, albowiem sądzę, że dla ludzi religja jest wędzidłem. Konie muszą być zaprzężone, i dobrze zaprzężone. Zresztą takiemu Nazarejczykowi śmierć nie powinna być straszna, twierdzi bowiem, że zmartwychwstanie.
Cinna i Antea spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
— Że zmartwychwstanie?
— Ni mniej, ni więcej: po trzech dniach. Tak przynajmniej głoszą jego uczniowie. Samego zapomniałem zapytać. Wreszcie to wszystko jedno, bo śmierć uwalnia od obietnic. A gdyby i nie zmar-