Strona:Ogród życia (Zbierzchowski).djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

HANDLARZ BALONÓW



Znużony słońcem i ogrodu ciszą
Handlarz balonów zdrzemnął się na ławce.
Związane sznurkiem gumowe latawce
Nad jego głową lekko się kołyszą.

W gromadce dzieci, bawiącej się obok,
Zawrzała jakaś tajemna narada
I nagle mały wisus się podkrada
Na przełaj poprzez murawy czworobok.

Zrazu przyczaił się wśród bzu gałęzi,
Potem przez trawę przepłynął jak nurek
I jednem cięciem noża przeciął sznurek,
Który balony trzymał na uwięzi.

I wzlata w górę pęk balonów zbity
Nad drzew wierzchołki, nad dachy kamienic,
Ścigany szczęściem stu dziecięcych źrenic
Maleje, niknie i wsiąka w błękity.

Zbudził się handlarz — nic nie rzekł nikomu,
Spojrzał na mienie, niknące w przeźroczu,
Otarł ukradkiem łzę płynącą z oczu
I ciężkim krokiem powlókł się do domu.

Może zrozumiał dziwne życia prawo,
Któremu serce musi czynić zadość,
Że to, co sprawia komuś śliczną radość,
Ktoś drugi zawsze okupuje krwawo.