Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha, nic? — łkając wymówił Prokop.
— Ja ci mówię, że cię ani palcem nie tknę!
— E, wy, ja się was nie boję — rzekł ośmielony łaskawością Sporysza idyota.
— No, a kogóż się boisz?
— Pantałachy.
— Pantałachy? A cóż on ci może zrobić?
— Weźmie mię stąd i zaniesie do ojca!
Obaj policyanci roześmiali się na taki argument.
— Ha, ha, ha! Czy widział kto, czego się ten dureń boi! — rzekł dozorca. — To inny ucieka stąd, żeby się dostać do domu, a ten się boi, żeby go kto z kryminału nie ukradł i do domu nie zaniósł.
Ale Sporysz spoważniał.
— No, no, nie bój się głupi, Pantałacha nic ci już nie zrobi.
— Aha, nie zrobi? Wy skąd wiecie, że nie zrobi? — rzekł Prokop, ocierając łzy rękawem.
— Bo go już niema na świecie.
— A gdzież jest?
— W trupiarni.
— A on co tam robi?
— Co ma robić, leży. Chyba nie wiesz, że upadł z dachu i zabił się na śmierć?
— E, a może on i z trupiarni ucieknie?
Znowu uśmiechnęli się dozorcy nad głupotą Prokopa, ale Sporysz wiedział, że z idyotą trzeba gadać jego językiem, rzekł więc poważnie:
— Nie bój się, stamtąd już nie ucieknie. Dziś jeszcze przyjdą doktorzy, oderżną mu głowę, ręce i nogi, no, to jakże bez nich ucieknie?