Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciwnie, pracowała usilnie, tworząc fantastyczne plany, jakby to i gdzieby się tak schować, żeby nikt a nikt nie mógł ani jego ani Naczka zobaczyć, żeby groząca bieda — jaka, od kogo i za co, o tem starał się nie myśleć — minęła, a oniby jej ze swej bezpiecznej kryjówki na nosach zagrali. I poszły sceny ze scenami, jak to oni żyją sobie, przez nikogo nie widziani, sami wszystko widząc, wszędzie mając dostęp: biorą co im się podoba, wszystko mają, za nic nie płacą, robią co chcą i śmieją się z wszelkiej biedy. A tymczasem nogi, mimo, że co chwila stają się ociężalsze, nieświadomie i niby przeciw ich życzeniu niosą ich naprzód, ciągle naprzód, coraz bliżej do celu, do mieszkania ich opiekunki Wojciechowej. Już wychylili się z za pagórka, u ich stóp cały Lwów rozsypał się w półksiężyc na dnie doliny, lewek na ratuszu miejskim błyszczy i gore w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, zegar bernardyński wydzwania siódmą, biją w deski mularze na feierabend gdzieś koło św. Mikołaja; półprzeźroczysty, niebieskawy tuman ściele się nad miastem i zlewa się w oddali z ciemną zielenią gęstego lasku na Wysokim Zamku. Ale cóż to za naród stoi tłumnie na Garncarskiej, tuż przed grajzlernią Wojciechowej? Mężczyźni i baby, drwale z piłkami i z toporami, mularz z kielnią, służąca z dwiema konewkami wody, Bojko ze śliwkami w koszyku, „handełes“ z przewieszoną przez plecy parą starych spodni, wszystko to kogoś obstąpiło, czegoś słucha, kiwa głowami, gestykuluje. Z pośród czarnych chałatów, zgrzebnych koszul i perkalowych fartuchów miga żółta, mosiążna blacha policyanta. Innym razem widok podobny byłby dla chłopców pożą-