Strona:Obrazki galicyjskie.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczając z niej kołnierz Naczka. Ale w tej chwili krzyknął głośno z bólu i podniósł prawą rękę ku ustom: ręka broczyła krwią z długiej i głębokiej rany, zadanej mu przez Władka nożem w dłoń.
— A dyabli by was pobrali, przeklęte bachory! — zaklął nieborak za uciekającymi braćmi, splunął i ze stoickim spokojem wydobył z zanadrza chustkę i zaczął nią zawiązywać skaleczoną rękę.
A chłopcy tymczasem, jak wicher wpadli w kukurydzę, tylko badylami załomotali.
— Trzymaj! Łapaj złodziejów! — zawołali sąsiedzi, którzy właśnie nadbiegli na pomoc poszkodowanemu właścicielowi.
— E, dyabła wy ich złapiecie — rzekł właściciel. — Nawet się nie trudźcie. Niech sobie pohulają. Ja już im dam za swoje.
I rzekłszy to, przytrzymał zębami jeden koniec chustki, by módz zdrową ręką zawiązać węzeł na skaleczonej dłoni.
— Co wam takiego zrobili? — pytali sąsiedzi.
— Ta ot patrzcie, chwyciłem ich obu za karki, myślałem sobie: cóż, dzieci. Byłbym ich trochę przetrzepał i puścił. Dyabeł ich wiedział, że to już takie małe, a takie ćwiczone w złodziejskiem rzemiośle. O, pewnie z nich żaden swoją śmiercią nie zginie!
— No, no, i cóż wam zrobili? — pytali sąsiedzi, więcej ciekawi sztuczki chłopaków, niż ze współczucia ku poszkodowanemu.
— Ta ot widzicie co! Jeden z tego dyabelskiego nasienia jak mi walnął głową w bok, pod same serce, to o małom nie zemdlał. Zdaje mi się, że mi tam pa-