Odtąd, kiedy chciał z tronu Najwyższego zwalić,
Nie przestawał go płomień czarnej zemsty palić:
Kiedy pychą nadęty, dumny, niespokojny,
Wzniecił w niebie zuchwalec srogi pożar wojny,
I hardo zaufany w sile swego męstwa,
Odważył się dać walki plac Bogu zwycięstwa.
Próżno się miotał: z góry wszechmocnego mściwą
Prawicą został, w przepaść wtrącony straszliwą.
Smutny upadek, cierpi zasłużoną mękę,
Że śmiał podnieść zuchwałą przeciw Bogu rękę.
Na wieczne skazan w więzach niezłomnych pożary,
Należyte odbiera za zuchwalstwo kary.
Przez dni dziewięć i nocy, jak na ziemi liczą,
Nurzał się w ognia wałach z kupą buntowniczą.
A chociaż nieśmiertelny, utraciwszy czucie,
Cierpiał na czas niebieskiej natury wyzucie.
Na większe go nieszczęścia gniew niebios wystawia,
I sama nieśmiertelność sroższy los mu sprawia.
Tu kiedy i co stracił, i co wziął, obaczy,
Przeszłość go dręczy, przyszłość pogrąża w rozpaczy.
Naokoło rozciąga zasępione oko,
Widać, jak go żal ściska na sercu głęboko,
Lecz razem złość go pali i duma bezbożna.
Patrzy i, jak anielskim wzrokiem sięgnąć można,
Widzi miejsca przeklęte, puste, obelżywe,
Ze sklepień wybuchają pożary straszliwe:
Srogie więzienie, ogień ustawny w niem pała!
Przecież w grubych ciemnościach ta jaskinia cała
Słabe tylko światełko i ciemno wydaje,
Żeby przy niem te smutku widać było kraje.
Bólu państwo! okropna przed oczyma nędza
Precz spoczynek, precz pokój żądany odpędza,
Nawet nadziei, która znajduje się wszędzie,
Niemasz tam żadnej, niemasz, i nigdy nie będzie.