mnie. Zawsze przy spotkaniu, oświadcza mi, że Paryż jutro będzie kapitulował... Lecz mijają dni a Paryż nie kapituluje. — Z tem wszystkiem dziś wieczór Jego Ekscelencya, zdawał się tak pewny swego, że mogę gotować się do drogi.
Jednakże nie wyjechałem wcześniej jak 10 lutego... Nakoniec jestem już w Paryżu... Jechałem powoli, bardzo powoli. — Wieleż to wiosek popalonych! Wiele domów zrabowanych, lasów, wyciętych, dróg zkopanych, mostów kolei żelaznych zniszczonych! A europejczycy nazywają nas barbarzyńcami!
Z tych wszystkich ruin, znalazłem jedną, która mą duszę przepełniła najżywszą i najsłodszą radością: pałac w Saint-Cloud, był letnią rezydencyą cesarza Napoleona... Nie pozostał z niego kamień na kamieniu. Spoglądałem długo, chciwie, z ciekawością na jego poczerniałe gruzy. — Szczątki starych wazonów chińskich były jakby zakopane w zwaliskach, pomiędzy kawałkami marmuru i bomb...
Zkąd pochodziły te starożytne wazony? Może z letniego pałacu naszego cesarza? tego pałacu, który był spustoszony, zniszczony przez żołnierzy francuzkich i angielskich, którzy mieli u nas zaszczepić cywilizacyę!
Byłem jak najlepiej przyjęty przez anglików; zarzucono mnie zaproszeniami i grzecznościami, ale nie wątpię ani na chwilę, że przyjdzie kolej na pałace Buckingam i Windsor.