Strona:Nowelle (Halévy) 34.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nansowi mojemu przejechać na nim, po damsku. — Patrzę na ordynansa: to ów strzelec, co tu był parę dni temu i rozmawiał z odźwiernym. Poznał mnie, ja jego również. Czerwienię się strasznie, kapitan także zarumienił się trochę. Musiał zmiarkować, żeśmy się nawzajem poznali z tym żołnierzem...
— Ale to jeszcze nic... ordynans mówi: — „Pan kapitan także jeździł po damsku, obwinięty w dery, zamiast amazonki... Chciał sam konia wyprobować...
— W tej chwili kapitan tak się zaczerwienił, a ja tak zbladłam, że ordynans umilkł, lękając się, czy nie powiedział głupstwa. Wzruszona do łez, bąkałam: — Ach, jaki pan dobry... jaki pan dobry...
— On, ze swej strony, powtarzał: — To bardzo naturalne... to bardzo naturalne!...
A babunia, jako domyślna osoba, patrzyła na nas swemi małemi oczkami, które są zarazem bardzo łagodne i bardzo przenikliwe.
— Na szczęście, Ludwik się zjawił. Nie było go na podwórzu... Jerzy poszedł po niego. Przy Ludwiku, rozmawialiśmy jeszcze trochę... ale nie wiem o czem. Podobno objaśniał nas, że trzeba koniowi nakładać bardzo lekkie wędzidło. Był tak dobry, że nawet mówił, co koniowi dawać jeść: tyle owsa, tyle słomy, tyle siana. Potem ukłonił się nam i chciał odejść. Przystąpiłam o krok bliżej. Zatrzymał się. Chciałam koniecznie coś grzecznego mu powiedzieć; ale dławiło mię wzruszenie i nie wiedziałam, z czemby się odezwać. On czekał i powtarzał: — Pani... pani... Było to nieznośne położenie. Należało przemówić bądź co bądź, a mnie to tylko przyszło na myśl: —