Strona:Nikołaj Gogol - Portret.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W zwitku było ich równo tysiąc, wygląd jego był taki sam, jaki przedstawił mu się we śnie. Kilka chwil przesypywał je, oglądał i ciągle nie mógł przyjść do siebie. Wyobraźnia wskrzesiła nagle wszystkie historje o skarbach, szkatułach ze skrytemi szufladami, zostawianych dla zbankrutowanych wnuków przez przodków, pewnych ich marnotrastwa przyszłego. Myślał: „może to jakiś dziadunio postanowił zostawić swemu wnukowi podarek, zamknięty w ramie familijnego portretu.
Pełny romantycznych rojeń, zaczął już myśleć czy niema w tem jakiegoś tajemniczego związku z jego losem? czy istnienie portretu nie jest związane z jego bytem, a samo nabycie go, jakiemś przeznaczeniem? Z ciekawością oglądał ramę portretu. Z jednego jej boku było wyżłobione zagłębienie, tak zręcznie i niewidocznie zakryte deseczką, że gdyby kapitalna dłoń rewirowego nie spowodowała załamania, dukaty zostałyby w spokoju na wieki. Oglądając portret, podziwiał znów niezwykłą robotę i nadzwyczajne wykończenie oczu, nie wydawały mu się one już straszne, ale mimo to zostawało w duszy mimowoli poczucie przykre. „Nie“ rzekł sam do siebie „Czyjkolwiek jesteś dziaduniu, wstawię cię za szkło i zrobię ci za to złote ramy“. Tu położył rękę na kupie złota i serce mocno zabiło w nim przy tem dotknięciu. „Co z tem robić?“ myślał wpatrzony w dukaty. „Jestem teraz zabezpieczony conajmniej na trzy lata: mogę zamknąć się w pokoju, pracować. Mam teraz na farby, na obiad