Strona:Nasza szkapa (Konopnicka) 43.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   37   —

bietę, kiedy chora. Z nią coraz gorzej i musi być gorzej w takich warunkach.
Ojciec gryzł wąsy i milczał ze spuszczoną głową.
— Mlekaby też jej trzeba świeżego, mięsa, wina kieliszek czasem... Tu lekarstwa nic nie poradzą, tu dyetę trzeba posilną prowadzić...
Poszedł już, już i na drugą ulicę skręcił, bom patrzył za nim, a ojciec precz jeszcze w sieni stał, w ziemię patrzył i wąsy gryzł.
Aż nagle się poruszywszy, koszulę na piersiach szarpnął, woreczek ze szkaplerzem rozerwał, i dobywszy z niego srebrny pieniądz z Matką Boską, mnie po węgle i po mleko posłał, przykazując, żebym nie powiadał matce, jak i skąd.
Nazajutrz w południe zabieraliśmy się właśnie do przedstawienia, i już się Felek na szkapę gramolił, gdy nagle ojciec do stajenki wszedł, a za nim pan Łukasz Smolik, chrzestny Piotrusia naszego, dorożkarz z Pragi. Zaraz mnie coś tknęło, więc szturchnąłem Felka, i obaj stanęliśmy, jak trusie[1].
Pan Łukasz, próg przestąpiwszy, bat swój w kącie postawił, ogromny kościsty nos w połę kapoty granatowej utarł i, wyciągnąwszy chudą długą szyję, tabakę zwolna zażywał. Człowiek to był już stary, wysoki i dobrze zgarbiony; oczki miał małe, czarne, świdrowate, brwi krzaczaste i chudy, zarastający od spodu podbródek. Pod jego

  1. Trusia — tchórz, bojaźliwe niewiniątko.