Strona:Nasza szkapa (Konopnicka) 27.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   21   —

dawał za nie tylko dziewięć złotych i szesnaście groszy; mówił też, że moździerz to się i na szmelc nie zda. Matkę aż febra trzęsła i, choć się ruszyć prawie nie mogła na łóżku, wyrwała przecież rondel i puściła go na ziemię. Jęknął, jak dzwon rozbity...
Dziwnego wrażenia doznałem, słuchając tego jęku. Zdawało mi się, że jęknęły węgły naszej izby.
Matka zasłoniła oczy i zaczęła płakać.
Nim wieczór przyszedł, było u nas jeszcze z pięciu »handlów«; ale co jeden, to mniej dawał; choć o dwa, o trzy grosze, ale mniej. Szwargotali, kłócili się między sobą, wyrywali sobie nasz moździerz i nasze żelazko, hałas był większy, niż na Pociejowie.
Felek tylko mnie poszczypywał z tej uciechy.
— To ci heca! — wołał, dusząc się od tłumionego śmiechu, i dla ulżenia sobie wywinął pysznego kozła.
Powynosiły się nareszcie Żydy, zaduchu w izbie narobiwszy; rondel, żelazko i moździerz stały rzędem przy matce na ławie. Patrzyła na mnie wzrokiem smutnym, zmęczonym, osłupiałym prawie. Ale gdy mróz coraz większy na noc brał, a Piotruś, zwyczajnie bąk niewytrzymały, piszczeć zaczął, że mu zimno, że głodny, kazała mi matka bieżeć do stróżki i zapytać, czy żelazka nie kupi.
Ale stróżka nie zapomniała widać owej matczynej odmowy. Odęła się też zaraz, jak karmelicka bania[1].

  1. Ozdoba kulista na szczycie kościoła Karmelitów w Warszawie.