Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

162

do tej twarzy, która mi w jaskrawości pioruna mignęła wyrazem swoim podobna — zbiegłem na dół, twarz szła przede mną — zawołałem Ludwinki, wypytywałem jej o różne drobiazgi, słuchałem dawanych mi odpowiedzi — twarz ciągle tkwiła przed moim wzrokiem — gdziem się zwrócił, ona się zwróciła — gdziem stanął, ona stanęła — kazałem ogień rozpalić, patrzyłem w płomień, twarz gorzała w płomieniu, a spalić się nie mogła, jak krzak cudu Mojżeszowego.
— Ludwinko, rzekłem nagle do siostry — cobyś ty zrobiła ze mną, gdybym ja dostał pomięszania zmysłów?
Ludwinka z trwogą spojrzała na mnie, wzięła mię za puls u ręki i niespokojnie jego uderzenia liczyła.
— No i cóż? rzekłem znowu: Czy tak bije jak u warjata?
— Nie mów tego, Benjaminku, odrzekła siostra, masz trochę gorączki, bo dziś może zanadto się zmęczyłeś, jak uśniesz, to ci będzie lepiej.
— A jeśli nie usnę?
— Dlaczegoż nie miałbyś usnąć? Do snu można się czasem przymusić, a sen to taki miły, taki miły jak śmierć...
— I ty wiesz o tem Ludwinko?
— Oh! wiem Benjaminku.
— A czy wiesz także, czy doświadczyłaś kiedy, jak to bywa, gdy się naprzykład do myśli pewny wyraz przyplącze, albo imię, którego się pozbyć nie możesz, choćbyś po tysiąc razy spędzała je z przed siebie — albo czasem gdy ci na oczach twarz jaka stanie, i gdziekolwiek spojrzysz, to wybije zawsze jak owe zielone i czerwone koła, które za tobą gonią, gdyś zbyt długo pod słońce patrzyła.
— Znam i to mój braciszku.
— A cóż robisz wtedy?
— Wtedy słucham i patrzę...