Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

114

Chociaż czułem, że mi płoną
Lice, usta, piersi, łono
Od całunków, od pieszczoty —
Choć jedwabnych włosów sploty,
I dłoń miękką, ciepłą, małą,
Pod którą mi serce drżało,
Ja tak czułem jak w dotknięciu,
Ja tak miałem jak w ujęciu...
Przecież... przecież... O przekleństwo!
O szyderstwo! o męczeństwo!
Taką rozkosz, szczęście śnić —
A być głupim — dzieckiem być!...

Toć ja nawet nie umiałem
Nazwać tego, a szalałem;
Łzy po twarzy nieraz ciekły,
Nieraz palce gryzłem wściekły,
O mur głowę rozbijałem,
Albo ręce wyciągałem,
By ta postać niedojrzana,
Nie pojęta, nie nazwana,
Ach! ta postaćby wcielona
Sama zbiegła w me ramiona —
By pierzchliwych marzeń rój
Padł nakoniec, widny, żywy,
Skształtowany i prawdziwy —
W namiętny uścisk mój!

Teraz, dosyć już przeżyłem
W niepokoju długich nocy —
I w tęschnocie długich dni —
Teraz ja wiem, jak się zowie
Każde serca uderzenie,
Każda moja gorzka łza. —
Teraz ja wiem, jak się zowią
Senne marzeń mych widziadła,
I czczość młodych moich lat —
Czem są dłonie wyciągnięte,
Czem westchnienia pierś wznoszące,
Czem są usta pałające,
Czem są tętna krwią bijące
I czem życia cudna pieśń...

O ja wiem, ja znam, ja śpiewam,
Ja dziś wołam i nazywam —
Kobietą! kobietą! kobietą!
Pójdź kobieto piękna, moja,