Strona:Narcyza Żmichowska - Poganka.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

68

Cyprjan skinął na nie, żeby jemu i sobie dały pokój — usta chustką zasłonił, a potem ostatek napadu w pusty śmiech przeprowadził.
— To nic, to nic, zakrztusiłem się tylko, rzekł prędko, chustkę do kieszeni chowając.
Ja siedziałem tuż przy nim i sam jeden spostrzegłem, że krew była na chustce.
— Ten kielich waszej spokojności święcę — mówił dalej wesoło.
— Napij się lepiej wody, szepnąłem mu zcicha i po karafkę sięgnąwszy, niby nie naumyślnie trąciłem go tak mocno, że wszystko wino z kieliszka na obrus się rozlało.
Cyprjan zwrócił się ku mnie niecierpliwym ruchem.
— Braciszku, trochę jesteś niezgrabny — to szkoda — i z wyraźnem niezadowoleniem patrzył mi w oczy — przetrzymałem wzrok jego.
— Napij się wody, powtórzyłem wpół z prośbą, wpół z rozkazem.
— Napiję, czego chcesz, Benjaminku, odpowiedział trochę rozjaśniony uśmiechem, napiję, choćby i octu z żółcią, bo znów jesteś prześliczny, ale jednej rady mojej usłuchać musisz...
— Trzech rad twoich, Cyprjanie — tylko ty dwa słowa przyjmij ode mnie — jesteś chory — rzuciłem mu do ucha.
— O tem potem — rzekł jak najobojętniej, i wypróżnioną szklanką mocno w stół uderzył, by zgłuszyć zamienione ze mną wyrazy.
— Moja rada Benjaminie jest ta, że przedewszystkiem powinieneś być szczęśliwym — ale to powiadam ci, koniecznie szczęśliwym, bo jak nie, to zbrzydniesz — zbrzydniesz tak okropnie, że nawet Ludwinka, która wszystko smutne lubi, nie pozna cię wtedy i minie ze wstrętem.